Jest godz. 9.00, a ja już w „Goerli”. Jest prawie bezludnie i tylko wrony wyciągają z koszy resztki pozostawionego przez ludzi żarcia, rozwalając wkoło po trawie. Siadam. Zajechało mocno zapachem kupy z krzaków, odchody ludzkie strasznie śmierdzą.
Po drodze młoda Afrykanka z fest okaleczoną nogą, próbowała podnieść się z ziemi. Cygańska rodzina koczowała na trawie w krzakach okalających siatkę boiska, głośno porozumiewając się po polsku. Grupa policjantów spacerowała wesoło gwarząc, pewnie natkną się na siebie. Gdzieś w oddali rozleniwione spóźnionym snem ciało młodego człowieka na ławce. Pierwszy łyk piwa chłodzi spękane wargi nocnych wojowników, wyznawców wódki „Korn”. Z krzaków wyłonił się młody szczurek, popatrzył na mnie, usiadł na tylnych łapkach.
Z głębokich zarośli obłąkane okrzyki czarnego człowieka. Nie doszedł jeszcze do siebie po wieczornej obławie policyjnej. Młody człowiek o rudych włosach zapytał mnie, czy nie widziałem czerwonej saszetki, którą skradziono mu wczoraj. Łudził się, że złodziej porzucił choć dokumenty.
W słońcu jest już prawie 30 stopni. Wrony przeniosły się na drzewa a wybebeszone kosze i rozrzucone dookoła śmieci, świadczą o zakończonym posiłku. Wśród drzew i krzewów widać białe punkciki oczu handlarzy „marihuany”. Żadnych białych ludzi wokół. Dolina kurczy się spalonym, śmierdzącym olejem z grilli „Longobardów” z Anatolii. Ich dzieci wrzaskiem wypierają zapach marihuany autochtonów. Czyżby, to początek końca starej Europy, jak wieszczą defetyści?