Szybko upłynął czas w moim rodzinnym mieście Tomaszowie Mazowieckim. Nie żałuję faktu pozbycia się domu i ziemi w Brzustowie. To nie miało być miejsce, którego eksploatacja przynosi zyski, lecz radość współżycia z otaczającą go urokliwą naturą. Ludzie potrafią z raju uczynić piekło, a na końcu i sobie „Umierając w cierpieniach złorzecząc swoim bogom”.
W mieszkaniu opustoszałym po śmierci moich rodziców, przy Akacjowej, czuję się najlepiej. Gdy zapada noc, pojawiają się cienie na suficie i ścianach wskrzeszone światłem pobliskiej latarni, która tylko dla mnie świeci, tylko w moje okno. I tylko dla mnie kreśli, układając w zmieniające się obrazy, biało-czarne instalacje, ożywia je natychmiast i nadaje im oddzielne życie. Uśmiecham się w tę stronę, w której dostrzegam moją mamę Stasię i wtedy możemy sobie pogawędzić. Siedząc na ulubionym, prostym, drewnianym taborecie, Ona także uśmiecha się do mnie obierając ziemniaki. Nie musimy używać dźwięków, cienie dyrygowane ruchem światła latarni, snują swoją opowieść o nas, wiedzą wszystko i wszędzie z nami były. Troszkę dodają od siebie, a może czując, że to prawda, nie chcą zastanawiać się nad tym.
Ciepło mojej mamy powoli obezwładnia mnie, głowa sama opadając bezpiecznie na rozłożone bezwładnie ramiona osiąga poziom stołu.