Opóźniłem wyjazd do kraju. Miałem jechać w niedzielę, a pojechałem do Hani, nie żałuję, to był wybuch szczęścia przy powitaniu dziadka. Byłem szczęśliwy, jak prawie nigdy. Rytualnie obeszliśmy wszystkie kąty. Zaprosiła mnie na balkon, gdzie dotykając pokazywała świeżo posadzone przez mamę kwiaty, każdy z osobna. Wzdłuż krojone ogórki /Hani przysmak/ i kromeczki chleba posmarowane masłem smakowały nam bardzo. Po kąpieli oczka robiły się pomału niewidzące. Wtuliła się we mnie rytmicznie opróżniając flaszeczkę z mlekiem i postękując błogo oddalała się w krainę snu. Podświadomość z wolna łączyła ją z bezmiarem świata. Pocałowałem jej już bezwładną rączkę oddając ją mamie- mej córuni. Jechałem do nich osłabiony, a silny wracałem. Jadąc z powrotem odwiedziłem „moją dolinkę” skąpaną słońcem, setkami zalegających ją ciał. Przede mną koczowała rodzina cygańska. Zbierali butelki, dzieci rysowały kredą na kawałku asfaltu. Młode kobiety rozwieszały w słońcu, na krzewach „świeżo” uprane w strumieniu – w fontannie swoją i dzieci odzież. Śmieci po sobie wyrzucali do kosza. Zbici w gromadkę, prawie zwarci ciałami żegnali dzień pod rozłożystym dębem.